Samo się nie zrobi i samo nie przyjdzie!
Najbardziej jaskrawe przykłady słabej frekwencji to miasta, w których wybudowano stadiony na Euro. We Wrocławiu, Poznaniu i Gdańsku widok pustych krzesełek to smutna codzienność. Dość powiedzieć, że stadion przy Bułgarskiej zapełnił się w ubiegłym sezonie tylko raz – na meczu z Legią. Na mecz z chorzowskim Ruchem przyszło już jednak tylko 15 000 kibiców. Średnia w Poznaniu, na czterdziestotysięcznym obiekcie to 23 000 ludzi i w polskich realiach należy to rozpatrywać jako wielki sukces.
W Warszawie z powodu konfliktu z kibicami frekwencja w ostatnim sezonie na kolana nie rzuca. 26 000 na derbach z Polonią, a poza tym marazm, bo tak należy ocenić wyniki na poziomie 11-15 tysięcy i średnią na poziomie 14 000 kibiców. Podobnie ma się sprawa we Wrocławiu, gdzie na meczu z Legią padł rekord frekwencji – 22 996 widzów na obiekcie mogącym pomieścić 44 000 widzów. Na koniec Gdańsk i Kraków – średnia 15 000 i ani razu nie przekroczona bariera 20 000 kibiców.
Sprawa wygląda jeszcze bardziej dramatycznie jeśli uświadomimy sobie, że te kluby zawyżają ligową frekwencję. Polonia Warszawa – 4 500, Górnik Zabrze – 3 000 (tu usprawiedliwieniem jest przebudowa stadionu), Piast Gliwice – 5 500, Pogoń Szczecin – 8 000, Widzew Łódź – 4 300, Jagiellonia Białystok – 3 500, Zagłębie Lubin – 7 700, Korona Kielce – 6 400, Ruch Chorzów – 4 300, Podbeskidzie Bielsko-Biała 2 800 a w Bełchatowie na mecze chodzi średnio 1 600 widzów.
40 milionowy kraj. Dramat.
Oczywiście o przyczynach moglibyśmy rozmawiać długo – wizerunek kibiców w mediach, poziom sportowy, alternatywy dla mieszkańców dużych miast itp., itd. Skupmy się jednak na tym, co robią same kluby aby przyciągnąć kibiców? Odnoszę wrażenie, że zdecydowana większość pracowników klubów myśli, że „samo się zrobi i samo przyjdzie”. Że magia klubu, atrakcyjny rywal i ładny stadion sprawią, że kibice momentalnie wykupią wszystkie karnety. Efekty jakie są – każdy widzi. Na największych stadionach w Polsce zamyka się sektory, a czasem całe trybuny, żeby zaoszczędzić na ochronie. Groteska.
Mieszkam w mieście, w którym w najwyższej klasie rozgrywkowej grają dwa kluby. Żaden z nich nie próbuje nawet przyciągnąć kibiców na stadion wychodząc najwidoczniej z założenia, że ci co mają przyjść – przyjdą. Owszem, kluby mają swoją stałą grupę kibiców na która mogą liczyć – ci najzagorzalsi to jednak zazwyczaj tylko 20-30% ogółu frekwencji. Chcąc zapełnić stadiony trzeba do ludzi wyjść. Trzeba oblepić miasto plakatami, rozdawać ulotki, reklamować się w mediach lokalnych, organizować akcje specjalne i pokazać ludziom, że przyjście na mecz może być fajną alternatywą dla kina, restauracji czy knajpy. Które kluby w Polsce tak działają? Jakiekolwiek akcje są okazjonalne – tak jak ostatnie wyjście piłkarzy Śląska do centrum handlowego i rozdawanie zaproszeń na mecz. Świetna akcja, brawo! Ale coś mi mówi, że na następną tego typu inicjatywę przyjdzie nam poczekać do wakacji i początku nowego sezonu…
Jeśli kluby chcą zapełnić swoje stadiony kibicami, muszą do tych kibiców wyciągnąć rękę. Musza ich złapać i zaciągnąć na trybuny „siłą”. Muszą podjąć działania zmierzające do tego, że mieszkańcy miast będą woleli iść na mecz, niż do kina. Muszą pokazać, że bez względu na wynik na boisku i poziom sportowy warto na mecz przyjść, bo można świetnie spędzić czas dobrze się bawiąc. Tymczasem jakiekolwiek akcje tego typu, to najczęściej inicjatywa samych kibiców, którzy wypuszczają do sieci filmiki zachęcające do przyjścia na mecz, sami drukują plakaty, sami zachęcają innych do przyjścia na stadion.
Kluby są na tym polu całkowicie bierne. Czas się obudzić. Tylko błagam, bez truskawek…